OBOWIĄZEK INFORMACYJNY

Zgodnie z Rozporządzeniem Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 roku w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE informujemy, iż na stronie internetowej Administratora znajduje się obowiązek informacyjny (zgodnie z art. 13 RODO), w którym wskazujemy w jaki sposób Państwa dane osobowe przetwarzane są przez Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego ul. Nowy Rynek 11; 09-400 Płock. Prosimy o zapoznanie się z niniejszą klauzulą informacyjną

PLIKI COOKIES

Informujemy także, iż my i nasi partnerzy wykorzystujemy technologie, takie jak pliki cookies, i przetwarzamy dane osobowe, takie jak adresy IP i identyfikatory plików cookies, w celu spersonalizowania treści w oparciu o Twoje zainteresowania, mierzenia wydajności treści oraz uzyskiwania wglądu w odbiorców, którzy widzieli treści. Kliknij poniżej, aby wyrazić zgodę na wykorzystanie tej technologii i przetwarzanie danych osobowych w tych celach. Jeśli nie chcesz, aby pliki cookies były wykorzystywane, kliknij w link Zarządzanie cookies, aby dowiedzieć się jak je wyłączyć.

Informujemy Ciebie, że w ramach serwisu używane są także także tzw. „niezbędne” pliki cookies niezbędne do funkcjonowania strony internetowej, umożliwiające korzystanie z usług dostępnych w ramach Serwisu, służące do zapewnienia bezpieczeństwa, np. wykorzystywanie do wykrywania nadużyć w zakresie uwierzytelniania itp. Szczegóły zawarte są w Polityce Prywatności

W przypadku pytań i wątpliwości co do zakresu przetwarzania Twoich danych przez Administratora zalecamy kontakt z Inspektorem Ochrony Danych - p. Rafałem Andrzejewskim. Kontakt: iod@teatrplock.pl, lub tel. 504 976 690.

Polityka Prywatności  |  Zarządzanie cookies
ROZUMIEM
Znajdź nas:

Rogata dusza - wywiad z Krzysztofem Bieniem

Twarz Krzysztofa Bienia w czarnych okularach, po prawej stronie widać fragment laski/kija

Po pierwsze jestem zodiakalnym Baranem, a po drugie lubię pracę, która opiera się na żywej dyskusji, sporze, emocjach i twórczym konflikcie. Nieprzekraczalną dla mnie granicą jest naruszenie czyjejkolwiek godności i stosowanie argumentów ad personam.

Rogata dusza

Z Krzysztofem Bieniem – aktorem płockiego Teatru, który w tym roku obchodzi jubileusz 45-lecia pracy artystycznej, rozmawiał Leszek Skierski. 

W 2012 roku obchodziłeś w Płocku 35-lecie pracy artystycznej. W prezencie od Teatru otrzymałeś propozycję zagrania jednej z głównych ról w spektaklu Trzech mężczyzn w różnym wieku Szymona Bogacza w reżyserii Julii Pawłowskiej (Mark). Grałeś tam emeryta, który wściekał się na otaczającą go rzeczywistość. Nikt go nie słuchał. Nawet ryby. Był w nim bunt i wspomnienie młodości. Mówię o tym, bo właśnie mija 45 lat twojej pracy artystycznej na scenie. Jak oceniasz ten okres? Ile jest dziś w tobie sprzeciwu wobec teraźniejszości, a ile posłuchu ze strony kolegów i tęsknoty za młodością?

Nie chce mi się wierzyć, że od tamtego pamiętnego i ważnego dla mnie dnia, 18 listopada 1977 roku, mojej pierwszej premiery w zawodowym Teatrze im. C. K. Norwida w Jeleniej Górze minęło już 45 lat, tak jak szybko przeleciało 10 lat od premiery Trzech mężczyzn w różnym wieku w reżyserii Julii Mark, która za chwilę wystawi w naszym teatrze Broniewskiego. Premiera 19 listopada, tym razem bez mojego udziału. Zatem na starość aktor nie zawsze otrzymuje prezenty od teatru. [uśmiech]

Widzę, że podchodzisz do tego z dystansem…

Takie są prawa natury, które przyjmuję z pokorą. W tym roku zostałem faktycznym emerytem, skończyłem 65 lat, ale zachowałem etat. Nie mogę jednak narzekać, bo niedawno dyrektor i zarazem reżyser, Marek Mokrowiecki, dał mi możliwość zmierzenia się z rolą Pustelnika w Balladynie.
Aktor czuje się spełniony, gdy za otrzymany od teatru prezent może odwdzięczyć się teatrowi, twórcom, ale przede wszystkim widzom, prezentem dobrze zrobionej roli. Jej ocenę zawsze pozostawiałem widzom, aczkolwiek dobre słowo od dyrekcji, reżysera, koleżeństwa, miła recenzja łechcze próżność, której naszemu zawodowemu ego nie brakuje. Da się jednak nad tym zapanować, przy dozie autokrytycyzmu i dystansu do siebie. Poczucie humoru na własny temat, też w tym pomaga.

Nie ma w tym miejsca na bunt?

Jeśli zaś wściekam się na otaczającą rzeczywistość, buntuję się, to z całkiem innych powodów, bo chyba wszyscy, niezależnie od przekonań i poglądów, mamy na co się złościć i czym niepokoić w ostatnich latach. Postmodernistyczna rewolucja, wdzierająca się, a chyba bardziej wpychana nam na siłę przez propagandę i różnej maści ideologów poprawność polityczna, we wszystkie obszary naszego życia, cenzura i autocenzura, parytety i inne absurdy, choćby estetycznie drażniące ucho, sztucznie tworzone, okaleczające naszą polszczyznę feminatywy, wbrew twierdzeniu, że poszerzają wolność, wyrównują dziejową nierówność i niesprawiedliwość, tę indywidualną i zbiorową wolność nam odbierają. Do tego doszła tzw. pandemia i wojna wywołana przez Rosję z Ukrainą.
Zawsze byłem wyczulony na wszelkie próby ideologizacji zarówno w sztuce, jak i w nauce oraz w życiu. Okazuje się, że Marks i Lenin są wiecznie żywi, iż szybciej, tym razem w skali globalnej zmartwychwstali, niż można byłoby się po latach doświadczenia komunistycznego i faszystowskiego totalitaryzmu, spodziewać. Jestem buntownikiem nie tyle z wyboru, ile z natury i poczucia potęgi smaku, o której pisał Zbigniew Herbert. Te 45 lat od mojego debiutu minęło jak jeden dzień, choć działo się w moim życiu naprawdę wiele.

Znalazłeś się w samym centrum diagnozy świata, w teatrze, który jest nieodłącznym elementem naszego życia. To on jest źródłem wiedzy o nas, kopalnią uczuć, emocji, bez względu na postmodernistyczną rewolucję, cenzurę i autocenzurę, stawiane nam parytety i absurdy.  Czy spełniły się twoje oczekiwania, że teatr w którym grałeś: był DOBRY, stawiał pytania o sens istnienia, dał ci szansę się wypowiedzieć w sprawach ważnych? W końcu, czy odnalazłeś w nim siebie, jako aktor?

Zawsze w rozmowach z młodszymi Koleżankami i Kolegami podkreślam, że jestem szczęściarzem, bo mój duchowy, artystyczny i estetyczny rozwój, zarówno jako widza, ale także adepta sztuki teatralnej, studiów aktorskich zahaczył jeszcze o tzw. okres Złotego Wieku Polskiego Teatru. I dotyczyło to w takim samym stopniu teatru klasycznego, współczesnego i awangardy w teatrze. Oglądałem na żywo genialne przedstawienia Konrada Swinarskiego, Jerzego Jarockiego, Erwina Axera, Kazimierza Dejmka, Henryka Tomaszewskiego, ale także Tadeusza Kantora, Jerzego Grzegorzewskiego, Józefa Szajny, Jerzego Grotowskiego, Krystiana Lupy, Mikołaja Grabowskiego, Andrzeja Marczewskiego, Kazimierza Brauna, Helmuta Kajzara, Izabeli Cywińskiej, Krystyny Meissner, Romana Kordzińskiego i wielu, wielu innych osobowości teatralnych lat 70. i 80. dwudziestego wieku. Do tego mieliśmy znakomite przedstawienia Teatru Telewizji. Z kilkoma z wymienionych reżyserów, Lupa, Tomaszewski, Grabowski, Braun, Axer, Kordziński miałem szczęście pracować, uczyć się przy nich i od nich.
Zawsze były to przedstawienia przejmujące, poruszające, istotne i mądre. Wiele z nich dawało poczucie katharsis. No i ile mieliśmy genialnych aktorek i aktorów, których podziwiałem na żywo, w teatrze i szkole teatralnej! Lista jest naprawdę długa i imponująca.
Skąd się wzięli? Na pewno nie z przypadku. Mieli z pewnością talent, ale uczyli się od swoich Mistrzów, kształtowali na dobrych technikach aktorskich, systemie i metodzie pracy nad rolą (pogłębione próby analityczne przy tzw. stoliku trwały dwa, trzy tygodnie) od metody opracowanej przez Stanisławskiego, Czechowa, Meyerholda, twórców Wielkiej Reformy Teatralnej. Ale przede wszystkim mieli świadomość wagi słowa, myśli, szukania podtekstów, umiejętność budowania monologu wewnętrznego przygotowywanej roli. No i nie zrywali buńczucznie z tradycją. Owszem polemizowali z nią, buntowali się, ale z szacunkiem dla myśli zawartej w literackim tworzywie teatralnym, dla autorów dramatu. Bez dopisywania publicystyki, przepisywania dzieła literackiego, jego dekonstrukcji, które stały się współcześnie powszechne i modne do tego stopnia, iż często nie rozpoznajemy oryginału: dramatów Szekspira, Moliera, Mickiewicza, czy Słowackiego. Do teatru weszła nowa osoba-funkcja, zwana dramaturgiem, czy o zgrozo, z racji feminatywnego potworka a nie płci, dramaturżką.
Chętnie oni przerabiają cudze arcydzieła, ale zazwyczaj nie potrafią od podstaw napisać dobrego, oryginalnego własnego tekstu dramatycznego. Pomijając klasyków, czy potrafisz wymienić współczesnych autorów dramatów, na miarę Gombrowicza, Różewicza, Mrożka, czy Głowackiego, których dzieła się nie zestarzały. Ilu z obecnych, współczesnych autorów będzie ponadczasowych, granych w teatrach za 20, 50, czy 100 lat? A doraźna publicystyka w teatrze mnie nie interesuje.
Ponadto często młodzi, niedoświadczeni twórcy nie potrafią, nie wiedzą, jak pracować z aktorem. Coś moim zdaniem poszło nie tak w systemie edukacji, także tej teatralnej.

A płocki teatr? – Spędziłeś w nim czternaście lat – najdłużej ze wszystkich, w których grałeś.

Stał mi się przystanią na dobre i na złe.  W 2008 roku poznałem moją żonę, Joannę. Zakochany zawalczyłem o nią, a w związku z tym, także o etat. Miałem wówczas na karku 51 lat, potrzebowałem już też stabilizacji, a nie chciałem dokonywać rewolucji w jej życiu i ciągać za sobą po kolejnych teatrach, zwłaszcza, że ma tu rodzinę i pracę. Przez długie lata lubiłem zawodowe poszukiwania - zmienianie teatrów, poznawanie innych aktorskich zespołów, pracę z różnymi reżyserami.

Szczęśliwie się także złożyło, że dyrektorem jest tu Marek Mokrowiecki, osobowość z olbrzymią wiedzą, wrażliwością i doświadczeniem teatralnym. Powiem tyle, że nie zawsze było mi tu łatwo, zwłaszcza na początku. [uśmiech]

W Płocku siłą rzeczy zagrałem najwięcej ról, dużo też się tu nadal uczyłem, bo każda rola i nowo poznany reżyser stawia nowe wyzwania. Tu owocnie pracowałem z Julią Mark, Tomaszem Grochoczyńskim, Janem Skotnickim, Markiem Kotańskim, Tomkiem Tomaszewiczem, Mariuszem Pilawskim, Stefanem Friedmannem, Andrzejem Waldenem, Pawłem Pasztą no i z dyrektorem Mokrowieckim. Mam wiele dobrych wspomnień, ciekawych ról, dowodów ciepłego przyjęcia przez płocką publiczność.

To jest to, co mogę w skrócie powiedzieć, że jest na dobre.

Na złe, generalnie specyfika i zmiana oczekiwań współczesnego widza w Polsce, że nie wszystko, co ciekawe, wartościowe, ważne w literaturze dramaturgicznej, można nadal wystawiać i zagrać. Wielu wybitnych autorów, którzy kiedyś stanowili kanon każdego ambitnego, repertuarowego teatru, nie ma szans zaistnieć na dłużej, niż na dwa, trzy przedstawienia. Oto przykład: w 1997 roku w Teatrze im. Stefana Jaracza w Olsztynie, po dziesięciu latach pobytu na emigracji w Australii, dostałem od ówczesnego dyrektora Marka Hassa propozycję zagrania głównej roli Hamma w Końcówce Samuela Becketta. Wrzucony zostałem na głęboką wodę po długiej zawodowej przerwie. Zagrałem tam 100 przedstawień w ciągu trzech lat, przy pełnej widowni. Dziś nie tylko w Płocku, ale w większości teatrów, byłoby to już niemożliwe, a przecież Beckett jest wciąż autorem genialnym i aktualnym. Pamiętam świetną kreację naszego płockiego kolegi w Ostatniej taśmie Krappa.  Jacek Mąka, który obchodził miesiąc temu 40-lecie pracy artystycznej w Kielcach, tu w Płocku zagrał parę lat temu, tylko trzy przedstawienia Taśmy. Wielka szkoda. Czasy się zmieniły, a teatr nie funkcjonuje w próżni, musi także myśleć o rachunku ekonomicznym. Tylko, że taka wartość, jak ciągłość i tożsamość kultury nie da się przeliczyć na pieniądze.

Za Zbigniewem Herbertem podkreślasz, że „jesteś buntownikiem, nie tyle z wyboru, ile z natury i poczucia potęgi smaku”. Prawdą jest, że stajesz w płockim teatrze jako ostatni w kolejce po konformizm. Niejednokrotnie podkreślałeś swoje odrębne zdanie, walczyłeś o swoje, stawiałeś w niekomfortowej sytuacji reżysera i dyrektora teatru. Gdzie widzisz granicę, której nie powinien przekraczać aktor przy współtworzeniu spektaklu?

W każdym teatrze, w którym byłem, miałem opinię nonkonformisty, ale myślę, że nigdy nie przekraczałem granic. Nigdy nie zostałem z żadnego teatru wyrzucony, wbrew temu, co w 2006 roku napisała o mnie w Bydgoszczy „Gazeta Wyborcza”, z którą wygrałem proces o naruszenie moich dóbr osobistych. Kto ciekaw, znajdzie szczegóły w archiwum na stronach Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego. Dotyczyło to mojej obecności, jako wybranego przez Zespół przedstawiciela, w komisji konkursowej podczas wyboru nowego dyrektora teatru, gdzie odciąłem się z jeszcze jedną osobą, od prac komisji, gdyż konkurs był ewidentnie ustawiony przez władze miasta pod jednego, konkretnego kandydata, a byli lepsi.

„Wyborcza” napisała, że moje votum separatum i w efekcie unieważnienie konkursu przez ministra kultury wynikało z tej przyczyny, iż ów kandydat wyrzucił mnie z poprzedniego teatru, gdzie wcześniej był dyrektorem, gdyż byłem słabym aktorem. A ja nigdy w Teatrze Polskim w Poznaniu nie pracowałem, ani za kadencji owego dyrektora, ani żadnego innego w przeszłości. No i proces po trzech latach wygrałem. Redakcja „Gazety Wyborczej” musiała przeprosić i wypłacić satysfakcjonujące mnie zadośćuczynienie.

Wracając do mojej rogatej duszy i natury, to po pierwsze jestem zodiakalnym Baranem, a po drugie lubię pracę, która opiera się na żywej dyskusji, sporze, emocjach i twórczym konflikcie. Nieprzekraczalną dla mnie granicą jest naruszenie czyjejkolwiek godności i argumenty ad personam.

Na jaki sprzeciw mogłeś sobie pozwolić w pracy z takimi nazwiskami jak: Krystian Lupa, Marek Kondrat, Henryk Tomaszewski, Marek Mokrowiecki?

Nie było takiej potrzeby, gdyż jeśli chodzi o pracę z Krystianem Lupą i Henrykiem Tomaszewskim, to był mój początek nauki zawodu, więc nic o teatrze i aktorstwie wtedy nie wiedziałem, w związku z czym darzyłem ich pełnym zaufaniem i podziwem. Z Markiem Kondratem też mi się świetnie pracowało w filmie Prawo ojca. Korzystałem z każdej jego uwagi, gdyż po powrocie z Australii, był to mój pierwszy film fabularny, i Marek był tu niekwestionowanym autorytetem.

Z dyrektorem Markiem Mokrowieckim czasem się pospieramy, ale udaje nam się zręcznie uzyskać kompromis lub wzajemne ustępstwa. Umiemy sobie przyznać rację, gdy się pomylimy. Dyrektor znakomicie potrafi omawiać próby generalne, dawać uwagi i wskazówki aktorom, zwłaszcza, gdy podsumowuje naszą pracę w przedstawieniach tworzonych przez innych reżyserów. Tak to widzę, i nie jest to lizusostwo z mojej strony, bo nie lubię ani nie mam takiej potrzeby, by komukolwiek „wazelinować”. To tylko stwierdzenie faktu. Marek Mokrowiecki, to już jeden z ostatnich Mohikanów, który zna teatr od podszewki, wie, na czym polegała i skąd się wzięła Złota Era Polskiego Teatru. No i widział znacznie więcej ode mnie.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że „nie zamieniłbyś pracy w teatrze na seriale. To zabija aktora…”. A jednak występowałeś w nich – Plebania, M jak miłość, Kryminalni, Ojciec Mateusz… Od jakiegoś czasu nie widać cię na szklanym ekranie. To konsekwencja świadomego wyboru, odprysk po Bydgoszczy, czy jakiś inny powód?

Podtrzymuję to zdanie. Praca w teatrze bardziej rozwija aktora, daje znacznie bogatszy warsztat, możliwość pogłębiania roli z każdym kolejnym przedstawieniem, skonfrontowania bezpośrednio z reakcją widza. W dzisiejszych czasach seriale powstają niemal taśmowo, naprędce, bez możliwości analizy, budowania relacji między postaciami, po wierzchu, bazując głównie na cechach prywatnych osobowości aktora. A ile razy można być tylko sobą? To nudzi, zarówno widza, i jest także mało atrakcyjne dla aktora. Wystarczy porównać niezapomniane seriale i polskie kino z lat jego świetności z tym, co obecnie wystawia telewizja i kino, jako swoją ofertę. Są oczywiście chwalebne wyjątki.

Do serialu Plebania miałem tzw. zdjęcia próbne (dziś nazywa się to casting) z reżyserem, Radkiem Piwowarskim. Miałem zagrać Menela, który przeistacza się w Biznesmena i zakochuje się w młodej barmance. Miałem wtedy 44 lata. Wpierw byłem ucharakteryzowany jako Menel. Radek po ujęciu kazał zdjąć mi charakteryzację, bo nie wierzył, że to ja, bo widział mnie wcześniej prywatnie. Dostałem tę rolę. Gdy podczas któregoś odcinka kręcono w podwarszawskim butiku scenę przebierania Menela w Biznesmena w bogate garnitury, po zagraniu tej sceny cała ekipa wraz z reżyserem zaczęli bić brawo, a mi ugięły się nogi. Takiej reakcji się nie spodziewałem. Było to naprawdę niezwykłe, cenne przeżycie i doświadczenie.

W M jak miłość po kilkunastu odcinkach uśmiercono mnie nagle i niespodziewanie. Zginąłem w wypadku samochodowym z transzy na transzę, zmieniono scenariusz. Pierwotnie postać miała zaistnieć w serialu na dłużej. Było to w trakcie wspomnianej afery konkursowej, którą swoją bezkompromisowością wywołałem, a ta miała dość szerokie reperkusje i konsekwencje. [uśmiech]

No, ale śmierć zazwyczaj przychodzi niespodziewanie i bywa, że nagle.

Ostatnio, dwa lata temu, już w czasie tzw. pandemii, zagrałem Księdza w Stuleciu Winnych. Jako dziecko marzyłem kiedyś, by zostać księdzem. Odprawiałem swojej mamie Msze święte podczas gotowania przez nią obiadów, o aktorstwie dopiero zamarzyłem w liceum, gdzie w teatrzyku amatorskim zagrałem główną rolę sadystycznego SS-mena, kapitana Oskara von Schwerina w Pałacu sprawiedliwości Wydrzyńskiego. Później Sadystę zagrałem u Lupy w jego autorskim przedstawieniu Przeźroczysty pokój. Tak więc dzięki realizacji marzenia o aktorstwie, mogłem zrealizować marzenie z dzieciństwa. Od księdza do sadysty i ponownie księdza. Może jeszcze zaszyję się gdzieś w jakiejś pustelni, uciekając przed coraz bardziej zwariowanym światem i zostanę mnichem? [uśmiech]

Papieżem już byłem w Kordianie, Biskupem dwukrotnie, w Historii miłosiernej, czyli Testamencie psa w Teatrze Polskim w Bydgoszczy i w Pontyfikale Płockim, który wystawialiśmy w reżyserii dyrektora Mokrowieckiego w płockiej Katedrze. Po przedstawieniu podszedł do mnie biskup Mirosław Milewski z pytaniem, jak zostać tak majestatycznym biskupem, którego zagrałem. Odpowiedziałem, że musi się tylko zestarzeć, a z pewnością majestat przyjdzie, bo potencjał ma. [uśmiech]

Niespodziewanie wystąpił wątek twojego niedoszłego kapłaństwa. Ale za pięć lat obchodzić będziesz okrągły jubileusz 50-lecia pracy artystycznej. To chyba dobry moment na spełnienie największego marzenia. Czy w związku z tym masz już dziś jakieś plany?

Jeśli dożyję, to chcę przejść na zasłużoną emeryturę w wieku 70 lat, by nie zamęczać kolegów w garderobie lub w palarni opowiadaniem tych samych anegdot, demencją i kolejnymi wywiadami, o które na okoliczność jubileuszów aktorzy są proszeni.
Nie każdy z nas zachowuje tak wspaniałą fizycznie, intelektualnie i mentalnie formę, jak nasz dyrektor, Marek Mokrowiecki. Życzę mu jej jak najdłużej, bo umówiłem się z nim, że musi mnie przeżyć, gdyż nikt tak jak on, nie wygłosi nad moim grobem piękniejszej laudatio funebris. Słyszałem już kilka w jego wykonaniu, gdzie łezka zakręciła się w niejednym oku, więc pewnie leżąc wygodnie w trumnie, sam taką ostatnią uronię.
Całkiem nieźle może to także zrobić pediatra z zawodu, a krytyk teatralny z hobbystycznego zacięcia i zainteresowania teatrem, Jarosław Wanecki – prezes Płockiego Towarzystwa Przyjaciół Teatru, przyznając mi pośmiertnie pierwszą Srebrną Maskę. Tylko, że wtedy w tej trumnie, to raczej pęknę ze śmiechu. [uśmiech]

W swoim nonkonformizmie jesteś najbardziej świadomym optymistą, jakiego znam. Z tą nadzieją oczekujemy kolejnego jubileuszu.         

 

 

 

 

Krzysztof zagrał również w roli głównej w klipie "Suma ran". Wprawne oko widza znajdzie w klipie miejsca znane z filmu "Drogówka". Autorem scenariusza i reżyserem klipu jest Krzysiek Grudziński (basista Power of Trinity), za zdjęcia odpowiada Kajetan Plis.

Szczegółowe informacje o drodze twórczej Krzysztofa Bienia znajdziecie Państwo na stronach internetowych: e-teatr i filmpolski

 



Zdjęcie nr 1: Kolacja w reż. Krystiana Lupy, Teatr im. C. K. Norwida w Jeleniej Górze, premiera 27.04.1980 r. Od lewej Krystyna Paraszkiewicz, Maria Górecka, Krzysztof Bień.
Zdjęcie nr 2: Debiut. Krzysztof Bień w roli Gladiatora, Androkles i Lew G. B. Shawa, Teatr im. C. K. Norwida w Jeleniej Górze, premiera 18.11.1977 r.
Zdjęcie nr 3: Z lewej Krzysztof Bień (Lokaj), Tomasz Karasiński. Matka St. Przybyszewskiego w reż. K. Lupy. Teatr im. C. K. Norwida w Jeleniej Górze, prem. 4.11.1979 r.
Zdjęcie nr 4: Z lewej Krzysztof Bień w roli Podgórskiego, w Popiół i diament, w reż. R. Kordzińskiego. Teatr im. S. Jaracza w Olsztynie, prem. 16.03.1985 r.
Zdjęcie nr 5: Krzysztof Bień w Końcówce Samuela Becketta, w reż. Andrzeja Fabisiaka, prem. 27.09.1997 r.